Tuesday, November 30, 2004

szesc dob w auckland. bardzo za dlugo

to nie byla najszczesliwsza sobota dla mnie - prawie piec godzin walki z komputerami w lokalnych knajpach internetowych zeby zaladowac nieco zdjec na strone. o maly wlos stracilabym wszystkie foty (widok na gory z samolotu!!!!)ale uratowal mnie maly gadzet flaszdrajwowy. co by sobie poprawic nastroj i posmakowac tego w czym nowa zelandia jest ponoc najlepsza postanowilam udac sie na wyprawe canyoningowa czyli ponad piec godzin schodzenia wartka gorska rzeka, skakanie z dziesieciometrowej skarpy, schodzenie po wodospadzie,zjezdzanie na brzuchu... ale bylo fajowo! no a do tego instruktor z przesmiesznym kiwi akcentem no i dwie holenderki z ktorymi niezle sie pochichralysmy. jeden z moich skokow zakonczyl sie ladowaniem twarz-woda czyli piekna deska, czego skutek byl potem taki, ze bolalo mnie ucho i cala dorge powrotna (po oczywiscie zlosliwie kretej drodze) zastanawialam sie czy w busach tez rozdaja torebki 'kryzysowe'. jak tylko doczlapalam do pokoju - doslownie padlam na me obolale lico.
piekno podrozy polega na tym, ze kazdy dzien jest pelen niespodzianek. tak wlasnie
poniedzialek okazal sie byc dniem spontanicznych decyzji- poznalam Nine z urugwaju ktora wydaje sie byc niebezpiecznie entuzjastyczna jesli chodzi o podrozowanie rowerem i co tu duzo mowic, po malej pogawedce pomyslalam: a moze by tak...?
no i tak oto spedzilysmy caly dzisiejszy dzien szperajac po auckland w poszukiwaniu wypozyczalni rowerow i w koncu dotarlysmy do 'jeza', super-duper sklepu rowerowego, z ktorego kilka godzin pozniej (z czego wiekszosc spedzona na pogawedce z wlascicielem o lechu walesie i urugwajskich stekach)wyjechalysmy dwoma kolami z calym osprzetem. jutro spadamy na polnoc na tygodniowa petle po plazach. strasznie sie pomyslem podekscytowalam, pomimo ze tylna czesc mojego dwukolowego rumaka po zapakowaniu sprzetu sprawia wrazenie, jakbym podwozila slonia...
a tak przy okazji, wrzucilam nieco fotek na strone

Tuesday, November 23, 2004

hong kong transfer

po ponad jedenastu godzinach w samolocie jestem mniej wiecej w polowie drogi do auckland. mam tutaj do wykonania misje - znalezc statyw do aparatu,ale ilosc lotniskowych sklepow czyni to niemalze niemozliwym! coz, znow zapierajacy dech w piersiach widok z samolotowego oka sprawil ze na dluzsza chwile zaniemowilam (nietypowe zjawisko w moim wykonaniu!) niesamowite uczucie wywolane przez statki gdzies tam ponizej, jakby powbijane w powierzchnie gwozdzie lsniace odbijajac swiatlo ksiezyca.

Saturday, November 20, 2004

zaraz spadam

dwa dni w napakowanym, zapchanym londynie z ludzmi powtykanymi wszedzie dookola. udalo mi sie przeleciec po ksiegarniach w poszukiwaniu przewodnikow po nowej zelandii i australii. musze westchnac az na wspomnienie o zaopatrzeniu i rozmiarach literatury na temat jakiejkolwiek dziury na swiecie. ponad dwie godziny spedzilam na przekartkowywaniu wszystkich tych pamietnikow podrozniczych. byc moze powinnam rozwazyc inne opcje jesli chodzi o departament podrozniczy bo, jak nie moglam nie zauwazyc, takich jak ja sa absolutne pierdyliardy :-))). no coz. posrod tej calej masy znalazlam jednak fantastyczny przewodnik trailblazera - 'great walks in new zealand' (uzywalismy tej serii przeprawiajac sie przez pireneje). no i oczywiscie nie moglam sie oprzec i w koszyku wyladowalo troche nadprogramowych lektur... na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, ze wszystkie sa o australazjii wiec chyba to niezla wymowka? :-)

Thursday, November 18, 2004

kontakt ze mna dla tych ktorzy chca pozostac w kontakcie ze mna (brrrr):

gadu gadu: 3283127
profil na skypie: ewrakej
msn profil: ewrakej
email: ewrakej@gazeta.pl

piszcie i plotki zapodawajcie!






Saturday, November 06, 2004

tak. znow zaswedzial mnie tylek. po kilku miesiacach milczenia znow mowie tym glosem 'skad indziej'. bylo spontanicznie. decyzja o wyjezdzie do izraela i konfrontacji rzeczywistosci z papka ktora karmia nas media. wizja szalejacych terrorystow podkladajacych bomby w kazdym mozliwym miejscu publicznym miala byc podwazona tym czemu przygladalam sie przez te dwa tygodnie. mala kraina wymalowana tak wieloma kolorami gdzie kultura jest pobudzona swa roznorodnascia, w ciaglym ruchu, niecierpliwa, niepewna. z otwartymi oczami probowalam schwytac garsc tego zycia.
polnoc. pejzaze soczystej zieleni, o lagodnym wygladzie i odczuciu. gdzies w oddali majaczy gora hermon, odwieczna pokusa ale niezrealizowana ambicja. nawet wszedobylskie wojskowe ciezarowki wydaja sie wtapiac w tlo zielonych wzgorz.
poludnie. kraina gdzie obradza jedynie skala. najpierw niesmiala, staje sie coraz bardziej zdecydowana w swym wygladzie, zmienia rysy na ostre, majace miliony lat warstwy piasku i skaly. tutaj zachod slonca jest festiwalem natury i koloru pozostawiajacym mnie z otwartymi ustami laknaca jego purpury i czerwieni. cisza chlodnej nocy gdzies ponad kraterem. droga do izraelskiego czubka - eilatu wdluz szorstkiej linii pustynnych gor. w koncu, delicje natury pod powierzchnia morza czerwonego. ale nie tylko natura czyni to miejsce loteria z milionowa wygrana - jest jeszcze historia, ten religijny duch miejsca ktory rozlewa sie po mnie calej. to jeszcze ludzie i ich odmiennosc.

czas

niektorzy twierdza ze czas to najgorszy wrog czlowieka. inni twierdza cos kompletnie innego. czym jest czas dla mnie? gdy nie jestem w podrozy - czas to zrodlo bolesnej radosci oczekiwania, bezustannego planowania, zywych wyobrazen tego co zobacze, doswiadcze, czego sie NAUCZE. kurczy sie z kazdym blednacym dniem aby w koncu stac sie malutenka kropka naznaczajaca odejscie w calkiem inny stan bycia dynamijczna kula o niekonczacych sie odkryciach. gdy podrozuje, czas jest sprinterem ktory sciga mnie nucac w myslach nie konczace sie liczby dni ktore pozostaly, godziny do powrotu. dlatego wiec coraz czesciej mysle o zyciu i o sobie podrozujac w czasie i z czasem. w ten sposob moze przestalby on sledzic mnie niczym jakis wilgonty cien. nie jestem przeciez drzewem - nie mam korzeni przytrzymujacych mnie w ziemi, nie jestem lina ktora trzeba zwiazac.

górskie remedium

pomaga zawsze. sama mysl o wchodzeniu, rozpaczliwie lapiac oddech, niosac wszystko na plecach, czujac cialo gdy nawet pojedyncza mysl zdaje sie dodawac kolejne gramy do i tak zawsze zbytnio naladowanego plecaka. a gdy sie juz dzieje, zawsze odkrywam niemozebne szczescie. wiec to jest lekarstwo. gory. i czuje ze sie zbliza. ta tesknota i desperacka potrzeba wskoczenia w buty i wystartowania. juz niedlugo, bardzo niedlugo...

wszędzie byle nie tu

podróżowac. to poruszac sie w przestrzeni, w czasie, w samym sobie, to co nadchodzi nigdy nie wystarcza a gdy juz czujesz ze nie mozesz przyjac wiecej, przychodzi czas jechac dalej. gdy podrozuje, zawsze pisze w myslach listy ktore nigdy nie zostana wyslane ani odebrane, drukuje wyobraznia pocztowki i przechowuje je...jakbym sie jednak nie starala, one zawsze blakna ale nigdy calkowicie. zawsze pozostaje pragnienie czegos wiecej.