Wednesday, June 29, 2005

podwodna powodz

deszcz.
nie kapusniak ani przelotny prysznic.
deszcz. najprawdziwdza ulewa bez przerwy. dzien w dzien przez ostatni tydzien.
obija sie o dachy, namioty, glowy, drzewa, ulice, samochody.
w myslach, glowach, konwersacjach. wszedobylski deszcz.
codziennie kladziemy sie spac z nadzieja ze przestanie padac. ale tak sie nie dzieje.
a dzis, jakby zmierzajac do wielkiego finalu, po dlugim crescendo, nadeszla POWODZ .
nie ma juz campingu, jest tylko woda. namioty i rzeczy bezsilnie unoszace sie na powierzchni wody. male dramaty przemoczonych aparatow, ubran i braku snu. ludzie smiejacy sie, ludzie placzacy. chaos.
a wszystko to przy nieprzerwanym akompaniamencie deszczu obijajacego sie o dachy, namioty, glowy, drzewa, ulice, samochody...

Friday, June 17, 2005

mysli kilka z byron bay

podrozowanie to nie zawsze bezchmurne niebo pod ktorym czas plynie szybko i beztrosko. to nie zawsze pomocni tubylcy i wywolujace usmiech na twarzy zdarzenia. czasem 'przygoda' staje sie utrapieniem. puchnaca frustracja tego mniej-niz-ok dnia sprawia ze nagle zdajemy sobie sprawe ze podroz moze okazac sie ta nieszczesna alternatywa ktorej wcale nie pozadamy.
co zatem moze sie stac z dniem rozpoczetym deszczem, kolejna monotonna miska owsianki i dwiema czarnymi papugami skrzeczacymi swe przeszywajace pozdrowienia gdy je mijam na rowerze? jedna, dwie, piec gum zlapanych zaledwie 20km od startu, kierowca pelnego pieniedzy vana, podczas gdy portfel moj cierpi na mamonowa susze, ktory litosciwie podrzuca mnie ku cywilizacji. kolejna guma, gdy w desperackim akcie dotarcia gdziekolwiek pomimo dotychczasowych niepowodzen. i gdy w koncu sie poddaje i postanawiam wspomoc sie pociagiem, ten spoznia sie na tyle znaczaco, by przeciagnac oczekiwanie na wyludnialej zimnej stacji w wiecznosc. wiec gdy wreszcie gdzies docieram tylko po to by zobaczyc tylne swiatla hostelowego busa znikajace w ciemnosci najprawdopodobniej jestem na skraju szalenstwa...
to byl wtorek, dzien w ktorym licznik wskazal pierwsze trzy zera przepedalowane w australii. po tysiacu kilometrow zasluzylam na odpoczynek, ktory wypadl akurat Byron Bay - miejsce zderzenia hipisa z yuppisem, gdzie nawet psy sie uczy serfowac i po serii warsztatow jogi, medytacji i masazu wypada cos skonsumawac w veganskiej wegetarianskiej kafejce w towarzystwie zdredowanych tubylcow i lekko upalonych przedstawicieli wspolczesnej wersji pokolenia flower-power.
co zatem tutaj robie?
przede wszystkim, nabieram dystansu. pozatym - podejmuje nieporadne proby surfowania (nadal mi jednak daleko nawet do poczatkujacego kundla), poszerzam horyzont swej cyklistycznej opalenizny (czyli od kolan w dol :-)), podgladam migrujace na polnoc wieloryby (ciekawam, kto dotrze tam pierwszy...), zaglebiam sie w przeciaglych konwersacjach o przedziwnych konkluzjach, uzywam w szaradach w deszczowa niedziele...
jednym slowem daje sobie szanse zniecierpliwic sie ponownie, co zapewne stanie sie juz bardzo niedlugo...

Thursday, June 09, 2005

ozz pozz ku polnocy. sydney - port macquire

oszalalas?
to najczesciej slyszany przeze mnie komentarz podczas rowerowej rozgrzewki po australii. rzecz jasna, dwa kola i pedaly nie jest zestawem gwarantujacym najwieksza wydajnosc jesli chodzi o poruszanie sie po kangurzym landzie. nic dziwnego, po pieciu dniach nieustannego cyklowania przemiescilam sie zaledwie kilka centymetrow na mapie! frustrujace? demoralizujace? demotywujace? a co ze sceneria? jak dotychczas - busz, busz, busz, busz, kangurze trupki na poboczu, busz...
mimo to jakims cudem nadal mi sie podoba. budze sie codziennie i nadal to lubie. nawet z ta bezmiernie monotonna sceneria, wybornie cuchnacymi resztkami zwierzecego pecha na drodze i kierowcami pick-upow ktorzy plasuja sie w kategorii mniej niz przecietnie tolerancyjnej.
tak wiec kazdy dzien to nie tyle fizyczne, ale przede wszystkim mentalne wyzwanie - spozycia kolejnej michy owsianki, zduszenia w sobie tesknoty za pagorami (owszem, australia to wyjatkowo plaski twor). no i ta deczaca mysl ze polnoc jest nadal calkiem daleko.
no ale czasem zdarza sie dzien jak dzis.
goracy prysznic. lozko. truskawki i pomarancze. i na deser pierwszy napotkany tutaj cyklista amerykansko-koreanskiego pochodzenia (50kg ladunku!)do podzielenia sie wrazeniami. taki luksus wystarczy na kolejny tydzien...a z poczestunkiem w postaci plastra kangurzego miesicha (jakze ciagniste, jakze bardzo ostatni kawalek kiedykolkwiek) moze i dluzej...
dawaj naprzod - to moja mantra

Wednesday, June 01, 2005

codow-nie sydney

Pierwsze australijskie przezycie? rosyjski emigrant w roli kierowcy busa o wdziecznym i mieniu BORYS. tak bardzo wschodnioeuropejski, fajka za fajka plus komora dumnie sterczaca z kieszeni koszuli. agresywnie wskazujacy palec z pytaniem:'and you? your name?'z tym dziwnie znajomo brzmiacym akcentem.
a potem? tokyo village. niemiecki hostel pelen japonczykow. prawdopodobnie jestem jedyna bez skosnych oczu. pogodny humor tego miejsca powinien byc zarazliwy.
a na koniec samo serce kosmopolitycznego giganta, ikony, opera, most widziane z dwukolowej perspektywy. jedyny sposob na docenienie sydney to na rowerze (jezeli jest cokolwiek doceniac...) masywne betonowe giganty, nieprzerwany strumien ludzi i samochodow, podejzane ulicznki przedmiesc...wszystko to zmusza mnie do jednego - UCIECZKI - od podstarzalego aborygena z niechlujnie obsmarowanym biala farba cialem imitujacym tradycyjne malunki, siedzacym bezczynnie na przystani - podroba?