Tuesday, April 26, 2005

kiwiszon

pajeczyny obsciskujace rower to byl znak ze najwyzszy czas opuscic fiordland. tak wiec zaladowalam bagaz, pozegnalam gospodarzy barnyard backpackers i uderzylam w trase, tym razem z nadzieja na nieco przygody cyklujac w okolicach doubtful sound. dlugasna i stroma wspinka po zuzlowej drodze i wskok na przelecz z rowerem na plecach brzmialy bardzo obiecujaco, wiec gdy slonce powoli zaczelo topniec, odbilam od kursu prosto w pustke borland road...niestety, pogoda sie na mnie uwziela. nastepnego ranka armia sinych chmurzysk ledwo co sie trzymala nieba, a swiezy mroz oblepial szyby. tak wiec zamiast gorskiego wyzwania postanowilam pobic rekord dystansowy cyklujac az do invercargill (150km!), ponurego przemyslowca o kwadratowym sercu.
no i wtedy to wlasnie dopadl mnie kiwiszon czyli obsesja na punkcie kiwi - nie ma lepszego miejsca na bliskie spotkania niz stewart island, wiec nie myslac zbyt wiele wskoczylam do samolotu o gabarytach puszki sardynek a nastepnie galopem przemierzylam zatoke w wodnej taxi, istne rodeo z ogromniastymi falami,
gotowa do akcji zapoznania sie osobiscie z prawdziwym dzikim moim wlasnym kiwi...niecala dobe pozniej, po nocy spedzonej na nasluchiwaniu skrzeczacych odglosow i przebiezce po okolicy w totalnych ciemnosciach musialam skapitulowac. no i oczywiscie gdy sie tego najmniej spodziewalam... oto sie wynuzylo! najprawdziwsze dzikie KIWI !
hurra! z tryumfem na twarzy czem predzej przeskoczylam z powrotem do invercargill tylko po to by inni pasjonaci tego gatunku mogli zieleniec z zazdrosci hehe.
jedna misja goni druga, i tak juz niedlugo potem pedalowalam po okolicy zwanej the catlins, z szalonym wiatrem pchajacym mnie w kierunku calej masy morskich atrakcji. pogoda jednak zastosowala pauze regularnie bombardujac okolice sniegiem i gradem. gdy jednak niebo ruszylo nieco z produkcja slonca, wskoczylam znow na rower i ... juz niedlugo potem dopadl mnie calodniowe gradobicie. ale warto bylo. juz nastepnego ranka moglam odhaczyc kolejna misje - przesmieszna FOKE rozrabiajaca na plazy i pozujaca do zdjec jak profesjonalny model.
dni robia sie coraz krotsze i zimno przenika coraz bardziej w chlodna jesien. w myslach juz wygrzewam sie na plazy w australii...

Saturday, April 16, 2005

cuda milford

stoje sobie przy drodze na trasie do milford sound, ociekajaca potem i nadal oszolomiona tym co zobaczylam z przeleczy nad dolina gertrudy, nurkujac w moim plecaku z nadzieja na zalapanie stopa z powrotem do te anau. robi sie pozno i wiecej jest wokol zwierzyny wszelkiego rodzaju niz samochodow. po dziesieciominutowej kompletnej drogowej ciszy, nagle zza zakretu wylaniaja sie dwa wehikuly! ale moje gorne konczyny sa bardzo zajete wykopywaniem kawalka polara bo marzne, wiec musze zrezygnowac. ale i tak sie zatrzymuja, co sprawia ze znow w myslach prawie nowozelandczykom komplementy. lecz zamiast zaoferowac mi miejsce w cieplym czterosladzie, z samochodow wyskakuje dyskusja...po POLSKU! w pierwszej chwili nie bylam pewna jakiego jezyka przyszlo mi sluchac, ale nagle mnie oswiecilo - po pieciu miesiacach w nowej zelandii z marnymi sladami polakow...trafilo mi sie szescioro naraz! posrodku tak zwanego nigdzie. zaczelam sie histerycznie trzasc w spazmach niekontrolowanego rechotu i gdy towarzystwo zaczelo spogladac na mnie z niejakim niepokojem, w koncu przemowilam: ALE JAJA!
to byl jeden z najniezwyklejszych dni tutaj...takie dni przychodza bez ostrzezenia. po prostu sie dzieja. nabralam pewnosci ze doswiadczylam go w pelni po wdrapaniu sie na siodlo gertrudy gdzie natura poblogoslawila mnie tym niesamowitym widokiem MILFORD SOUND w ktory doslownie wsiaklam. stalam tak tam przez prawie pol godziny, caly ten cud majac dla siebie na wylacznosc, myslac jaka ze mnie farciara ze jestem wlasnie w tym miejscu.
i wtedy, gdy paplalam lamana polszczyzna przy drodze, z zakretu wylonil sie kolejny samochod, tym razem ze znajomymi z hostelu, ktorzy podwiezli mnie prosto do pokoju! po prostu doskonale.
ale to nie wszystko. nalesniki wyszly mi lepsze niz zazwyczaj. no i te noc spedzilam w towarzystwie...hostelowej kotki, ktora umruczala mnie do snu. czego wiecej moglabym chciec zeby czuc sie jak prawdziwy czempion? :-)

Monday, April 11, 2005

wyzwanie z keplerem w tle

bola mnie stopy, znaczy sie NAPRAWDE mnie bola. w koncu pogoda zeszla na psy, i bez nadziei na piekne widoki z wierchow nadal mialam zamiar wycisnac ze szlaku keplera jak najwiecej, wiec nawet jesli by mnie zdyskwalifikowali z KEPLER CHALLENGE (pokonanie trasy zajelo mi nieco ponad 12h), od czegos trzeba zaczac, prawda? tak wiec zalapalam sie na wschod slonca w towarzystwie zabawnych papug KEA rozrabiajacych dookola i wystartowalam z nadzieja na ulamek widoczka ze szczytu. coz, tego dnia bardziej podreczna okazala sie WYOBRAZNIA niz oczy, ale z kazda nanosekunda gdy chmury nieco sie podniosly, mialam wrazenie ze natura odkrywa przede mna ulamek tajemnicy tego miejsca...
no i pomimo ze przez ostatnia godzine bieglam, nadal udalo mi sie spoznic na ostatni autobus. lecz znow, moja ambicja zostania prawdziwa TWARDZIELKA powstrzymala mnie przed zlapaniem stopa.:-)
jezeli chodzi o widoki jednak, szlak zwany rees-dart dokonany jakis tydzien temu to kompletnie inna historia...a wszystko sie zaczelo w glenorchy, w marnawej kuchni campingowej, gdzie danym mi bylo sie zaznajomic z dwoma izraelskimi podroznikami. coz, zycie to bledne kolo a niektorzy nawet twierdza ze jesli nie trafila do nas lekcja ktorej mielismy sie nauczyc, to bedzie sie ona odbijac jak czkawka. tak...od momentu gdy wsiadlam do samochodu z bliskowschodnimi kompanami, ktorzy zaoferowali sie mnie podrzucic na szlak, wiedzialam ze czeka mnie kolejny lancuch glupawych przygod...(dla niewtajemniczonych - moja zeszloroczna wyprawa australijska w towarzystwie dwoch izraelczykow byla codzienna karuzela 'cos poszlo nie tak jak trzeba'):-)))... no i oczywiscie juz w drodze na szlak sie zgubilismy! hahah. i mimo ze AFIK i NOAM bardzo usilnie sie starali, moja teoria odnosnie ichniego poczucia czasu czyli 'nic nie dzieje sie od razu' okazala sie nad wyraz trafna :-). tak czy siak, to byl swietny czterodniowy trek z pieknymi widokami na mt aspiring (znow!) z przeleczy cascade, zabawnymi i ciekawskimi papugami kea zaczepnie oblatujacymi nas na szlaku, no i wieczorami wypelnionymi zacieklymi dysputami.
a teraz, rozpieszczajac sie kawalkiem przepysznie przeslodkiej czekolady ktora roztapia sie na jezyku, daje wypoczac stopom w poblizu te anau, w hostelu zwanym 'stodola' (!?), spokojnej i cichej farmie z oniesmielajacym widokiem na fiordy i beczacymi reniferami pod oknem. mocno juz zdazylam zatesknic za pedalowaniem (ponad tydzien przerwy!) tak wiec niedlugo ruszam na wschod. moje dni w nowej zelandii, choc powoli, i przedluzone, dobiegaja konca...jesien rdzewieje dookola i moczy coraz bardziej, wiec coraz czesciej w myslach przygotowuje sie na gorace drogi australii...

Sunday, April 03, 2005

inspiracje...aspiracje

i znow, wlasnie gdy mam zamiar opuscic jakies miejsce z westchnieniem ulgi, zaczyna padac. moja nieco przykrotka wizyta w mt aspiring national park pozostawila we mnie mocne postanowienie zdecydowanego dzialania w kierunku prawdziwych gorskich wspinaczek. poniewaz: trek po ubitej sciezce to zaledwie namiastka, zakupy przez szybe, bycie na diecie wolnej od rzeczywistej gorskiej uczty. czuje ze mi to juz nie wystarczy. objawy? to przedziwne uczucie zapadania sie w sobie gdy wspinajac sie na french ridge nagle, znikad pojawil sie przede mna ten ogromniasty lodowiec przedzierajacy sie przez chmury...a ja wiedzialam ze za rogiem jest jeszcze wiecej...mt aspiring. no i to uczucie zazdrosci ogarniajace mnie tego wieczora gdy to przyszlo mi dzielic chatke z grupa wspinaczy ktorzy wlasnie stamtad powrocili...aaach.
probujac zrekompensowac ten gorski glod postawilam przed soba kolejne wyzwanie - pocyklowalam na poludnie przez najwyzdza drogowa przelecz nowej zelandii, czyli prawie 800m w gore, no i w dol. nie wiem jednak czy to moje odnoza nabieraja skalistej mocy, czy glowa stala sie zachlanna na wiecej - wspinaczka okazala sie o wiele prosciejsza niz przypuszczalam...a niech to!
no a teraz? usilnie probuje pozostawic queenstown w tyle i znow zaszyc sie w gorach...
a w glowie mieszanina najrozniejszych planow zasmieca myslowa przestrzen...ale cichosza!