Monday, December 27, 2004

dzikie swinie wschodniego kranca?

napier, to wlasnie tutaj dzis dotarlysmy po czterech dlugich dniach walki z blotnistym szlakiem dookola jeziora waikaremoana, niespotykanie widowiskowym i tajemniczym miejscem, gdzie swiateczny nastroj rozplynal sie w mglistym powietrzu podczas gdy podazalismy waska sciezka w nadziei zlowienia okiem dzikiej swini czy jelenia wsrod lesnej gestwiny...
odosobnienie tego miejsca i jego magia sprawily ze wszyscy czulismy jakas wiez, czas zdawal sie rozciagac tak ze pod koniec mialam wrazenie jakbym spedzila tam cale wieki...bedac znow wsrod ludzi czuje sie nieco panicznie, dlatego wlasnie nastepny cel to park tongariro, czyli kolejny tydzien z dala od cywilizacji.
niestety, nasz czas w towarzystwie rowerow dobiega konca, po prawie miesiacu spedzonym na ich grzbietach nadszedl moment bolesnego rozstania.
nasza wyprawa na wschodni kraniec to kolejna dluga opowiesc - east cape to bardzo odosobnione miejsce, gdzie wiekszosc nadal stanowia maorysi (jedno z niewielu gdzie mieszkancy nosza prawidziwe tatuaze na twarzach!), slawni ze swej goscinnosci i otwartosci. pomimo pogody, ktora, jak zwykle nas nie rozpieszczala, swietnie sie bawilysmy cyklujac w towarzystwie szalonego francuza, prawdziwego rowerzysty-wardziela, a do tego udalo nam sie pobic nasz dzienny rekord (ponad 100km!) no i wreszcie na konto moge wpisac pierwsze oposy zlowione naocznie gdy wpadly wieczorem z wizyta (zapewne na kolacje...)
kazdego dnia dzieje sie tak wiele, ze ledwo nadazam z przerabianiem myslowym, ale to wlasnie sprawia ze czuje sie szczesliwa. to wlasnie wyzwanie ktorego mi brakowalo :-)

Thursday, December 16, 2004

zmarszczki polnocy

zmarszczki - tak zwie pagory polwyspu coromandel nasz czlowiek od rowerow (szerzej opisze te persone nieco pozniej), ktore i my same, po pieciu dniach spedzonych na pokonywaniu ich mamy czelnosc tez je tak przezywac. ha! nasze miesnie sa niczym kamien i podjazd na kolejne kilkaset metrow nie jest juz smiertelnym wyzwaniem.
pierwszy dzien na polwyspie okazal sie nadzwyczaj udany - zdolalysmy przebiezyc prawie 60km i pokonac trzy 'duze mamuski' pomimo ze cyklowac zaczelysmy dosc pozno. niesamowite widoki stwarzaly niezla wymowke dla czestych przerw i sesji zdjeciowych. samotnosc miejsca zwanego nowa zelandia znow wypelnila nas po brzegi.
nastepne kilka dni jednakze to seria tak zwanych 'antysukcesow'. a zatem:
- nie wiem skad oni (naukowcy) to wiedza, ale to JEST fakt, ze kobiety nie potrafia czytac map. no przynajmniej niektore. bardzo chcialysmy przejsc trase po samym czubku polwyspu, wiec pelne nadziei wyruszylysmy z rana na podboj tegoz. trzy godziny (i trzy mamuski) pozniej zdalysmy sobie sprawe ze jestesmy zaledwie w polowie drogi. nasza determinacja pchnela nas jednak dalej - rowery porzucilysmy na dobe i stopem postanowilysmy dostac sie do celu. tak tez zrobilysmy - juz chwile pozniej wiozla nas przemila kanadyjsko-amerykanska para...

- po tym jak udalo mi sie dokonac destrukcji mojego telefonu poprzez wrzucenie go do rowu, mialam nadzieje ze nowy, ktory ledwie co zakupilam, przetrwa ze mna nieco dluzsza chwile. po pokonaniu jakichs siedmiu kilometrow zorientowalam sie ze telefon zniknal, w rezultacie czego dzien zakonczylysmy dwudziestokilometrowym spacerem (cofajac sie do miejsca gdzie moglam porzucic komorke w trawie podczas poscigu z aparatem za dzikimi indykami). ani sladu po telefonie, rzecz jasna...

- po pokonaniu trasy spacerowej nastepnego dnia (ktora swoja droga okazala sie byc bardzo widowiskowa i przyjemna) dotarlysmy do zatoki tylko po to, by zdac sobie sprawe z tego, ze jest to miejsce kompletnie opustoszale i ze jedyny srodek trasnportu na ktorym mozemy polegac sa nasze wlasne konczyny. na szczescie para straznikow DOC (cos w rodzaju departamentu konserwacji przyrody)wrzucila nas na tyl pickupa i podrzucila w kierunku cywilizacji...

coz, zawsze jednak w koncu dzieje sie jakies dobro rownowazace cale zlo ktore sami na siebie zrzucamy. udalo mi sie odzyskac telefon - zostal w samochodze pary, ktora nas podwiozla, jakims cudem udalo mi sie go namierzyc, tak ze w koncu ja i moja nokia jestesmy znow razem...
co wiecej? udalo nam sie zapetlic polwysep coromandel w ciagu kilku nastepnych dni (z kilkoma przygodami i dzis rano dokonalysmy skoku w kierunku jeziora rotorua, zdaje sie ze najbardziej popularnego skrawka nowozelandzkiej turystyki...
tymczasem sciskam.

Friday, December 10, 2004

kierunek poludnie

najpierw cierpi zadek. potem troche bolu w plecach, a zaraz potem kolano mowi 'dosyc' wspinaczkom rowerowym. w koncu wszystkie te przeklete robale ssace hektolitry krwi czego rezultatem sa nagle nocne zrywy szalonego drapania po nogach. tak, to wlasnie sa te najpiekniejsze chwile rowerowej wyprawy na polnoc :-) ach, zeby przypadkiem nie pominac praktycznego zmiecenia z drogi przez wiatr i zalapania tzw przemoczonej wloszki po calym dniu cyklowania w nieustajacym deszczu...
jak powszechnie wiadomo, po takich doswiadczeniach moze byc juz jedynie lepiej. tak wlasnie bylo w naszym przyopadku. nina, urugwajska maniaczka cyklowania i ja - praktycznie zalapalysmy bakcyla wlasnie po tych wszystkich atrakcjach, w rezultacie czego, po krotkiej przerwie w auckland uderzamy dalej na poludnie. to oznacza DUZO wieksze wspinaczki (przezywane przeze mnie ROBIENIEM DUZEJ MAMUSKI) i brudnych, szorstkich nieasfaltowek. ale to jest cena ktora mamy zamiar zaplacic za niesamowite widoki, opustoszale plaze i trekking po dwoch parkach narodowych. mam nadzieje ze podolamy wyzwaniu...i ze nina wytrzyma moje przypominajace dyktature rzady :-)
znow troche fotek
rozpoczelam tez nowy slad od strony czyli PEOPLE AROUND THE WORDS ktory bedzie przede wszystkim polegal na slodkich plotkach za plecami poznanych przeze mnie po drodze szalencow, ciekawcow i wszelkiej masci tulaczy. na razie jednak bedzie ona jedynie angielska :-(

...zapewne duzo sniegu w polsce?

Tuesday, December 07, 2004

polnoc na dwoch kolach

nareszcie wyruszam! tak sobie wlasnie pomyslalam gdy autobus sie nagle zatrzymal posrodku tak zwanego nigdzie, zaledwie trzy kwadranse po tym jak w koncy opuscilismy auckland. jechalysmy do brynderwyn, na polnoc, skad mialysmy wystartowac na rowerowa petelke zwana przez nowozelandczykow 'odkrywcy blizniaczych wybrzezy'. po dwoch minutach kierowca zdal sobie sprawe ze zapomnial...zatankowac! nikt nie chcial mu wierzyc ale rzecz jasna, tak osuszyl silnik ze zabralo mu to bagatela...trzy godziny zeby odpalic ponownie maszyne. hehe
w koncu jednak, z niejakim opoznieniem, dotarlismy do miejsca i nawet udalo nam sie nieco przepedalowac tego dnia. jak dotad mamy za soba piec dni pelnych dociskania naszych dwucykli w wietrze, sloncu i deszczu, spotykajac po drodze najprzerozniejszej masci zwierzaki i ludzi, uczac sie tutejszej maoryskiej kultury, odkrywajac las gigantycznych drzew kauri... do osobistych sukcesow moge zaliczyc celny wrzut mojego plecaka (z paszportowo-telefoniczno-dyktafoniczna zawartoscia) do przydroznego rowu pelnego obslizglego zielonego obrzydlistwa, w ktore oczywiscie musialam nieco zanurkowac, co pozostawilo calodniowy, jakze trwaly i cuchnacy slad na moich odnozach...
wczoraj, po dlugim dniu pedalowania w deszczu dotarlysmy do maciupenkiej wioski, gdzie specjalnie dla nas wlasciciel otworzyl sklep (najwyrazniej musialysmy wygladac na niezle zdesperowane wpatrujac sie w mijany przez nas przybytek) i pokierowal nas do miejsca na nocleg. okazala sie to byc skromna farma wolowo-konna gdzies posrod pagorkow i wodnistych zakoli. nie taka jednak zwyczajna jakby moglo sie wydawac. oprocz dachu nad glowa i cieplego miejca przy kominku uszczknelo nam sie nieceo wiecej luksusu - jedna z corek gospodarza wlasnie obchodzila urodziny, w rezultacie czego zaproszono nas na impreze, nakarmiono, napojono za co musialysmy uiscic stosowna oplate - zaspiewac sto lat w naszych jezykach. to niesamowite jak spokojni i wyluzowani sa nowozelandczycy!