Monday, February 28, 2005

zonglujac w picton

tak! nareszcie poczynilam ruch na poludnie! po siedmiu tygodniach dekompozycji w beethovenowskim wellington znow poruszam sie w czasie i przestrzeni. no i nie jestem sama...karakoram, moja ukochana dwukolowa pieknosc jest ze mna - znow razem! jak tylko rower do mnie dotarl, zabralam go na kilka drogowych i pozadrogowych przejazdzek no i powrocilo do mnie cale piekno cyklowania - powolnie zmieniajacy sie krajobraz, slimaczenie sie pod gorke, radocha i pot...ehhh. rozpoczynam od nowa podrozniczy zywot po dluuugiej przerwie...
tak wiec wtargalam na prom sloniowo prezentujacy sie rower i odplynelam. taka prosta rzecz i powracam na stare tory - cale galopujace stada mysli zaczely splywac mi po plecach jak tylko wyplynelismy na pelne morze. oto jedno ze stad:
ksztalt krajobrazu to efekt niesamowitego nakladu pracy wykonanej przez nature - jak mozna zrozumiec ten proces? jak mozna zrozumiec miejsce w ktorym zyjemy? wyobraznia -moc naszych malutenkich umyslow pozwala nam widziec ziemie jako przeogromny kawalek materialu gnieciony przez niewyobrazalne sily, plisy i wzory zmieniajace sie w niekonczacym sie procesie.... i tak dalej. taaak. znow jestem soba :-)
a teraz, rozsiadajac sie na kanapie w przeuroczym hostelu zatytulowanym "wypoczynek zonglerzy" (!?), tuz zanim gospodarze popisza sie swoimi cyrkowymi zdolnosciami, planuje moje 'jutro'.
znow nie moge sie doczekac, niecierpliwie wygladajac nastepnego dnia.

Tuesday, February 15, 2005

Beethoven House story

i tak oto nadszedl wielki piatek dziewiczej owsianki sporzadzonej przez Eda-managera. to byl takze poranek, gdy Allen, wlasciciel przybytku, odlecial do Singapuru na krotki odpoczynek prawdopodobnie z misja przeklinania tamtejszej pogody, taksowek, obslugi w hostelu i czegokolwiek, co mialo czelnosc odbiegac od jego wlasnej wizji swiata. zamarznieta kostka w polowie skonsumowanego masla rowniez zniknela z zamrazarki, najprawdopodobniej topiac sie i rozprzestrzeniajac po Allenowym bagazu podczas gdy przelatywal on nad morzem tasmanskim. sniadanie skazane bylo na sukces po tygodniach instruktazu jak parzyc herbate, jak siekac jablka, jak podlewac wrzatkiem owsianke, w kocu jak dokladnie wymiesc lyzka miske po tejze w rezutlacie czego mycie stawalo sie zbedne. szczerzac sie na odrazajaco mocne slonce tego poranka, juz chwile po tym jak goscie posniadaniowo rozmyli sie po hostelu, goraczkowo zaatakowalismy kuchnie w ramach akcji Wielki Sprzat. i wlasnie gdy odrabywalam kolejne kawaly lodowca w zamrazarce, poczulam znow ta nieswojosc, jakis niepokoj, hiperaktywny pociag po dlugiej chwili hibernacji. znajomosc i rozpoznawalnosc, ktora mnie tutaj tyle czasu zdolala zatrzymac, zdazyla przeistoczyc sie w obraze. znow jest we mnie to poczucie ciagu to przetarcia wlasnego szlaku na poludnie,zaspany mini kolumb. jest w tym cos oczyszczajacego, jakies poczucie ulgi, jakbym odzyskiwala moja lepsza strone. biegnac sobie po Oriental Parade tego wieczora, w chlostajacym deszczu nie moglam przestac sie szczerzyc na mysl o doladowaniu sie kolejna przygoda. poziom adrenaliny podniosl sie jeszcze bardziej gdy zasiadlam do stolu z brytyjskim cyklista Simonem, ktory zatrzymal sie w beethoven house. gotowosc wyruszyc w kazdej chwili (zaloze sie ze tej nocy pedalowalam przez sen!). i tak oto wyruszam dalej.