Thursday, May 26, 2005

kiwi pozegnanie

Moje mozgowie pracuje w trybie podobnym do GPS – dziala w miare poprawnie jedynie w ruchu. Tak wiec gdy znow przyszlo mi przemierzyc ciesnine Cooka, nieodwracalnie blisko znalazlam sie pozegnania miejsca ktore faszerowalo mnie przez pol roku fantastyczna przygoda, swym szczodrym charakterem rozpuszczajac mnie jak bezpanski bicz – tak niewiele wysilku wystarczy wlozyc w doswiadczenie tego miejsca, by w zamian otrzymac wiecej, niz jest sie w stanie przetrawic.
Auckland to miejsce, w ktorym wyobcowanie jest wszedzie, niezaleznie od tego, skad sie przybylo. ciagly pospiech ludzi skoncentrowanych na sobie, mrowisko pracoholikow. jednoczesnie jest to najczesciej pierwsze kiwi przezycie dla wszelkiej masy turystow przybywajacych do nowej zelandii. pamietam ten delikatny szok gdy zaraz po przylocie wdrapalam sie na wulkan w samym srodku miasta (sa one tutaj wszedzie, wyskakuja jak pryszcze gdziekolwiek spojrzec). pamietam jak bardzo nie moglam sie doczekac az wydostane sie z tego miejsca, jak niecierpliwie wyglodniale byly moje wizje podrozy po tym kraju. i pomimo ze oczekiwania rozdely sie do monstrualnytch rozmiarow, nowa zelandia nadal zdolala byc zaskakujaca (tak jak jej warunki atmosferyczne).
Raz jeszcze przygladam sie mapie by zajeczec w myslach jak wiele nie udalo mi sie zobaczyc i przezyc. nowa zelandia, rozmiarami bliska przecietnemu europejskiemu panstwu, wydaje sie byc tym wielkim Poludniowym Kontynentem poszukiwanym przez tych, ktorzy pierwsi przemiezyli wody Poludniowej Polkuli, a ktory w zamysle mial rownowazyc ziemska mase. I z pewnoscia takowym jest w sensie intensywnosci natury, piekna i skrywanej przez nia tajemnicy. dlugie zycie moze byc niewystarczajace, by w calosci doswiadczyc nowa zelandie. Szczerze mowiac, nie mialabym nic przeciwko spedzeniu mojego czyniac powyzsze...
Ale tymczasem nowa przygoda czeka na mnie za rogiem. Mam nadzieje ze juz niedlugo kurz Australijskiego odludzia pokryje moj rower...

Thursday, May 05, 2005

jesien w wonderlandzie

to nie ja znalazlam LUCINDE . to ona znalazla mnie gdy to sobie pedalowalam dookola polwyspu otago, podczas jednodniowego wyskoku z dunedin do kolonii albatrosow, gdzie mozna sobie podgladnac mlode albatrosiska (rozmiarow kosza na pranie!). no i wlasnie tam, gapiac sie na mnie ze sklepnowej polki, lucinda mnie dopadla. i jak tu nie wcisnac jej bylo za pazuche i w droge? przynajmniej choc jedna kiwi owca zobaczy w zyciu cos wiecej niz przejezdzajace samochody i trawe :-)
tak czy siak, nawet powatpiewajac w sens pedalowania dalej, uderzylam znow w droge. no i w chwili gdy wspielam sie na pierwszy pagor, kopletnie zapomnialam skad te watpliwosci...to doprawdy uzlalezniajace uczucie sukcesu i satysfakcji...
i tak skrecilam w glab ladu i przez dwa dni udalo mi sie dosc skutecznie cycklowac pod wiatr, przeklinajac soczyscie, jakby mialo pomoc... ale dzieki temu zdolalam odswiezyc moja nieco przyrdzewiala kolekcje polskich @#@%@^!? i *$%#%#@@!!! :-)))
no i gdy tak sie zblizalam do mt cook, kolega pedalista wyscigowiec mnie dogonil, wiec ambitnie dotrzymalam mu tempa gdy tak sobie cyklowalismy i gaworzylismy. ale chwile po tym jak kolega przyspieszyl zostawiajac mnie w tyle, zlapalam gume! tym razem jednak to byla nieciekawa sprawa. udalo mi sie zaliczyc dosc pokazna dziure w oponie, ktora oparla sie wszelkim amatorskim probom podratowania sytuacji za pomoca tasmy. no coz, pomyslalam, i wskoczylam do autobusu. amatorka, pomyslicie. ale po dwoch miesiacach zaczynam czuc zmeczenie. niekoniecznie fizyczne. zasoby motywacji ktore trzeba z siebie wydobyc niestety maja swoj limit...
tak wiec po dwoch dniach w christchurch, reanimujac rower i przelykajac smog...wskoczylam do pociagu. owszem. potrzebowalam zmiany jak nic. i okazalo sie to zbawiennym posunieciem! juz nie moge sie doczekac az jutro wskocze na rower i popedaluje na polnoc, wielki final poludniowej wyspy wzdluz wybrzeza...
ale zanim to nastapi, ostatnia dzikozwierzowa misja nie mogla mi ujsc plazem - tym razem byly to DOLFINY. ale to juz inna historia i worek pelen mysli...