Wednesday, October 04, 2006

przygody w locie złapane

Nie jestem z natury zbyt entuzjastycznie nastawiona do zwierza posiadającego wiecej niż cztery odnóża. tym bardziej gdy znajduje sie on w poszewce poduszki na której spoczywa moja śpiąca głowa. Swiadomośc obecności tarantuli tuż obok jest bardzo niepokojąca. szczególnie gdy postanawiam ją pomacac i okrągła włochata kulka zaczyna panicznie sie szamotac. Pisk, coś mnie ugryzło. Dlaczego nie czuje bólu? Otwieram oczy. Przez chwile sennej dezorientacji nie wiem gdzie jestem, ale szum wiosennego deszczu za oknem szybko uzmysławia mi że to musi byc Nowa Zelandia.
Auckland powitało mnie na mokro. Ołowiane chmury z pomarszczonymi czołami przyglądały sie lądującym samolotom siniejąc z niecierpliwości by znów zamienic pas startowy w lustro wody. W momencie gdy koła samolotu zazgrzytały na asfalcie niebo rozlało sie na zielony krajobraz tworząc iście impresjonistyczny rozmazany pejzaż. Wilgotna aura jednak, zamiast melancholią, napelniła mnie euforycznym poczuciem satysfakcji. Po dwóch miesiącach rozbijania sie po chinach i siostrzanych odwiedzinach malezyjskich w koncu jestem na miejscu. Ostatni odcinek powietrznych transportacji na trasie Singapur-Hong Kong-Auckland dostarczył mi jednak pewnej dawki niespodziewanych wrażen...
Dwa tygodnie malezyjskich wygód domowych poważnie uśpiło backpackerską czujnośc w efekcie czego pozwoliłam sobie na pewną nonszalancje pojawienia sie na lotnisku na 12 godzin przed odlotem z nadzieją na wczesną odprawe. jako że lot mój odbyc sie miał bardzo wczesnym rankiem noc miałam spedzic na singapurskim super lotnisku korzystając z jego darmowych wygód. Z ponad godzinnych negocjacji z załogą Jetstar Asia jedyne co pamietam to to, że "niestety wczesna odprawa nie jest w zwyczaju tanich linii lotniczych" i że "przechowalnia bagażu znajduje sie na poziomie 2B". Cóż, udałam sie na ów poziom 2B a potem z powrotem na singapurskie Bugis Junction. Z filozoficznym nastawieniem przyjełam fakt, iż hostel w którym miałam nadzieje przespac kilka godzin znajdował sie w samym centrum tetniącego wieczornym życiem ramadanu dzieki czemu leżąc na pryczy odnieśc można było wrażenie że zasypia sie na straganie pełnym rozentuzjazmowanych singapurczyków. Sześc nieprzespanych godzin pózniej dałam sie równie filozoficznie naciagnąc taksówkarzowi który ze swoistym azjatyckim wdziekiem zażądał 5$ wiecej niż przewiduje przyzwoitośc, na co entuzjastycznie przystałam (mając na uwadze fakt, że ostatni post dotyczył targowania, pozostawiam powyższe bez komentarza...). Kolejne cwierc doby pózniej dowiedziałam sie na lotnisku w Hong Kongu że nie można mnie odprawic na finalny odcinek podróży do Nowej Zelandii dopóki tamtejsza imigracja nie potwierdzi mojej wizy. Jako że żyjemy w czasach zaawansowanych technologicznie ten szczegół zabrał oficjelom nieco ponad piec godzin spedzonych przeze mnie na niespokojnych przypuszczeniach że byc może ambasada w Polsce wcale nie raczyła powiadomic kiwi strony o moim studenckim zamiarze. Z burczącym z głodu i nerwów brzuchem po raz piąty stawiłam sie do odprawy próbując wyczytac z uśmiechu pracownicy Cathay Pacific mój los. Szeroki szczerzuj oznaczał sukces. Nie koniec to jednak był wizowych nieporozumien. W Auckland pan celnik powitał mnie uroczym 'Gidday meete' po czym paszport mój zniknął na godzine. Po kolejnej nieprzespanej nocy (trzeba było nadrobic zaległości filmowe w samolocie) wyobrazna zaczeła cwałowac niczym faworyt na derby - rekwirują mi bagaż w którym znajdują mnóstwo nielegalnego świeżego jedzenia i nasiona jakiejś straszliwie pasożytniczej roślinki, cztery króliki, tuzin myszy i kilo kokainy. Okazuje sie że wiza jest podrobiona i trafiam do klaustrofobicznej celi pełnej uchodzców z Bangladeszu oraz latino narko-przemytników...no cóż, nie tym razem. Paszport wrócił, celnicy wpuścili, student ze mnie legalny. Tak wiec pada w Auckland. W Wellington, do którego jutro sie udaje, również opady w towarzystwie super sztormów. Ach, ta tutejsza aura...